Oceny jak narkotyki
Pytanie „Czy to na ocenę?” zadał każdy uczeń i usłyszał każdy nauczyciel. Nieważne, czy chodzi o odpowiedź ustną, wykonanie prezentacji czy pracę plastyczną. Ważne jest bowiem jedynie to, czy otrzymamy za to magiczną cyferkę.
Sześciostopniowa skala oceniania dominująca w polskich szkołach stanowi stosunkowo przejrzystą formę mierzenia osiągnięć edukacyjnych. Każdej cyfrze towarzyszy słowne określenie: od niedostatecznej jedynki po celującą szóstkę. Ta rozpiętość dzieli oceny na dobre, czyli szóstki, piątki i czwórki oraz te złe – trójki, dwójki i jedynki. Na oceny dobre mamy wysoki popyt, a małą podaż. W przypadku ocen złych zazwyczaj jest odwrotnie, popyt właściwie nie istnieje, mamy za to całkiem sporą podaż. A w tym wszystkim nauczyciele to monopoliści.
Szkolna gospodarka ocenowa
Po tym (może nazbyt skomplikowanym) ekonomicznym porównaniu można stwierdzić, że oceny są z reguły dobrem wysoce pożądanym w gospodarce nauczycielsko-uczniowskiej; z tej „lepszej” części sześciostopniowej skali rzecz jasna. Uczniowie będą zawsze generować wysoki popyt na dobre oceny. Chęć dostania czwórki lub piątki staje się czasem aż celem nadrzędnym lub samym w sobie, a faktyczne pozyskiwanie wiedzy lub umiejętności schodzi na drugi tor. Zakuć, zdać, zapomnieć. Mamy naukę od oceny do oceny, od sprawdzianu do sprawdzianu – a wszystko dawkowane przez nauczyciela obracającego w palcach czerwony długopis. Ten monopolista wie, że sprawdzian podnosi uczniowskie ciśnienie, a dodatkowy projekt na szóstkę wytwarza u niektórych ambitniejszych podopiecznych aż gęsią skórkę.
Z kolei jednak brak ocen, na przykład w postaci dłuższej przerwy między kolejnymi testami, także budzi wśród uczniów napięcie, ale po prostu innego rodzaju. Czy mnie zapyta, zrobi kartkówkę? A może nagle pojawi się jakaś duża praca własna? Ta potrzeba dostawania ocen jest silnie pielęgnowana przez nauczycieli, często nawet nieświadomie. Ciężko zdać sobie sprawę, że jest się dostawcą narkotyków dla własnych uczniów.
Nauczyciel moim dilerem
To trochę śmieszne a trochę straszne, że w tym momencie oceny przestają już być dobrem centralnie planowanej szkolnej gospodarki, a stają się najprawdziwszą używką. Uczniowie mają potrzebę dostawania stopni, nie chodzi o ocenianie. Gdyby chodził o ocenianie, czwórka dla większości byłaby niewystarczającym stopniem, zaledwie dobrym – a w zasięgu przecież są określenia bardzo dobry i celujący. Nie ma jednak zwyczaju poprawiania czwórek, uważa się, że nie warto. Czy nie jest wygodniej zrobić plakat albo prezentację? Oczywiście na ocenę, a najlepiej dwie.
Dzienniki, szczególnie w młodszych klasach, potrafią niemal puchnąć od licznych ocen za projekty, prezentacje, śliczne notatki. Tymczasem, o czym chyba wiele osób nie wie, system polskiej edukacji tego nie wymaga. Wymaga on postawienia jedynie dwóch ocen w postaci cyfry (śródrocznej i końcowej), a mimo tego zarówno nauczyciele, jak i uczniowie intensywnie naciskają na produkcję mnóstwa stopni w czasie całego roku szkolnego. Ocenianie bieżące, które musi być w szkole realizowane, nie musi się odbywać w skali 1-6. Można prowadzić ocenianie bieżące bez stopni: to możliwe i całkowicie zgodne z prawem.
Oceny są siłą napędową nauki szkolnej i główną motywacją do robienia czegokolwiek. Uczniowie dostosowują do nich swój wysiłek, zgodnie z wartością oceny określają również priorytet i uwagę, jaką na dane zadanie poświęcą. Odbierając oceny, pozostawimy młodzież i dzieci bez wyuczonej umiejętność decydowania, co jest istotne, a co nie, bo przecież dotąd zawsze wskazówką była ocena.
Jest tylko jedna rzecz gorsza od naszych uzależnionych od stopni uczniów – ich współuzależnieni rodzice.
Rzeczywistość spełnia oczekiwania
Jeśli myśleliście, że u uczniów potrzeby ocen i klasyfikacji jest wysoka, to przejdźmy poziom wyżej. Rodzice. Dla wielu z nich – chociaż nie dla wszystkich oczywiście – oceny to rzecz wspaniała. Proste, przejrzyste numerki, którymi bardzo wygodnie można się pochwalić. „Zosia ma piątkę” brzmi znacznie lepiej niż „Zosia spełniła wszystkie wymagania podstawy programowej w tym zakresie”. Rodzice w większości innego podejścia niż typowe stopnie nie rozumieją. W tym przypadku nie zapomniał wół, jak cielęciem był, więc oceny są przyjazne, proste, znajome. Wywiadówka lub zorientowanie się w postępach dziecka mogą być ograniczone do zajrzenia do odpowiedniej rubryczki w dzienniku. Czwórki i piątki to dobrze, trójki, dwójki i jedynki to źle.
Tymczasem prawdziwa informacja zwrotna, której rolę naprawdę nieudolnie próbują spełniać klasyczne szkolne stopnie, jest trudna. Wymaga chwili zastanowienia się, zarówno w przypadku nauczyciela, jak i rodzica. Wymaga czasu, uwagi, znajomości ucznia w sposób inny niż z samego sprawdzania jego kartkówki. Wymaga także przychylności dyrekcji, której niekoniecznie chce się zmieniać statut i której już na pewno nie chce się tłumaczyć z tego w kuratorium. Wszelkie próby wyjścia z klasyfikacji w postaci cyfr od 1 do 6 są więc trudniejsze od jej używania. A my – ludzie – wolimy, jak jest łatwo.
Uczniowskie uzależnienie
Skala ocen tak właściwie generuje jedną rzecz: kwitnący, uczniowski konsumpcjonizm. A konsumpcjonizm to tak naprawdę pragnienie budowania prestiżu na rzeczach materialnych oraz chęć posiadania rzeczy niepotrzebnych. Bo czy ocena pozwala na budowanie prestiżu? W oczach uczniów podstawówki absolutnie tak. Ma ona co prawda formę albo wpisu w dzienniku albo gęsto zapisanego sprawdzianu, ale jest jak najbardziej materialna. Tylko czy aby na pewno jest aż tak potrzebna?
LInk do obrazka